środa, 27 sierpnia 2014

Jeżeli kochasz góry.

Jeżeli kochasz góry, to wiesz, że niemożliwością jest zaplanowanie wakacji bez choćby chwilowego pobytu w nich. Tak też było w przypadku mojego dwutygodniowego urlopu. Zamierzałem podczas niego zwiedzić pasmo Beskidu Śląsko-Morawskiego i wreszcie wybrać się w Bieszczady. Oprócz tego chciałem jeszcze trochę poszerzyć swoje horyzonty i spróbować czegoś, czego jeszcze nigdy w życiu nie robiłem - jazdy autostopem.

Plan był następujący: w sobotę wyruszyć stopem do Ostrawy i tam spędzić noc bawiąc się na słynnej również na Górnym Śląsku ulicy Stodolni. Drugiego dnia jechać dalej, zależnie od szczęścia, do Ołomuńca lub Brna. Potem zakładałem dostosowanie się do warunków finansowych i zależnie od nich zwiedzać miasto, do którego dojechałem. Po dwóch lub trzech nocach w danym miejscu, najpóźniej w środę wieczorem, chciałem znaleźć się w czeskich Beskidach. Następnie w sobotę rano powrót, wieczorem wyjazd do Ustrzyk Górnych i tygodniowa wędrówka w Bieszczadach.

Nie będę się tu rozpisywał o dniach, które spędziłem stopując. Powiem tylko, że udało mi się dojechać do Brna, przejechałem w ten sposób ok. 412 km i dało mi to bardzo dużo satysfakcji.

Mimo to przez całe cztery dni czułem, że tak naprawdę tylko czekam, kiedy wreszcie znajdę się w górach. Wystarczyło, bym jadąc już od Zlina w kierunku Rożnowa pod Radhostem znalazł się na nieco bardziej pofalowanym terenie, by moje serce zaczęło bić szybciej. Tak! To wreszcie one! Czułem się tak, jakbym wracał do domu, i to mimo tego, że w Beskidzie Śląsko-Morawskim nigdy wcześniej nie byłem. Cały czas zastanawiałem się, co czeka na mnie tam, bliżej nieba. Czy będzie dużo ludzi, czy raczej będzie spokojnie? Czy dobra pogoda się utrzyma, czy będę szedł we mgle, deszczu i wietrze? Czy będę szedł cały czas lasem, czy polanami? Czy ze szczytu zobaczę moją ukochaną Małą Fatrę?
Moje podniecenie urosło jeszcze bardziej, kiedy z drogi, którą jechałem z pewnym Czechem zobaczyłem odsłonięty szczyt Radhosta. Gdy tylko wysiadłem, ruszyłem dziarskim krokiem na poszukiwanie początku szlaku. Moje serce wypełniała nadzieja na nową przygodę, myślami byłem już tam, wysoko. Przeszedłem przez Rożnów, znalazłem szlak. Z każdym krokiem czułem, że jestem coraz bliżej tego, co tak bardzo kocham.

I nagle jeb.

Idę sobie asfaltówką, lekko wznoszącą się między domami. W pewnym momencie czuję, jak maleńka, ale niewiarygodnie ostra strzałka bólu przeszywa moje kolano. Wbija się w jego zewnętrzną stronę i przedziera się pod rzepkę.

Znamy się już. Rok temu ten sam ból sprawił, że musiałem zrezygnować z dalszej wędrówki po górach Słowacji. Różnica jest taka, że wtedy było to kolano prawe, a teraz jest lewe. Nigdy bym się tego nie spodziewał, bo zawsze miałem problemy z prawym, podczas gdy lewe radziło sobie koncertowo. Tymczasem prawe, zapewne po zabiegu artroskopii sprzed trzech miesięcy, śmiga jak ta lala.

Na początku staram się nie poddawać. Mówię sobie, że może to tylko na chwilę, trochę się rozrusza i zaraz przejdzie. Starając się nie myśleć o narastającym bólu, wychodzę na pierwszy wierzchołek masywu. Tam już jednak daję za wygraną i przez następne dwie godziny schodzę, cały czas sycząc i zaciskając zęby, do najbliższego przystanku. Tam już mi się nie chce bawić w stopowanie. Wsiadam w busa, potem w pociąg, jadę do domu.

Wiecie, gdyby ktoś mnie zapytał, co czułem, kiedy podejmowałem decyzję o zejściu, pierwszym porównaniem, jakie przyszłoby do głowy, byłaby sytuacja, w której ktoś wyrywa mi z rąk ukochaną. Różnice naprawdę nie są wielkie. Polegają one jedynie na tym, że zamiast czułych spojrzeń, od gór dostajecie słońce. Chyba, że się kłócicie, wtedy leje i jest mgła. Zamiast pocałunków dostajecie powiewy wiatru orzeźwiającego spoconą twarz. Zamiast objęć - wąską ścieżkę wyznaczoną tak, byście mogli zobaczyć jej największe uroki, nie doznając przy tym żadnej krzywdy.
Oczywiście nie można pozostać wobec góry obojętnym. Tak, jak przed tymi bardziej uroczystymi randkami kombinujemy, jak zaskoczyć naszą Najpiękniejszą, by trafić prosto do jej serca tak i tu kombinujemy, jaką trasę obrać, by wydobyć z góry jak najwięcej piękna. Górze nie stawia się kawy, herbaty, drinków, ani nie kupuje się kwiatów. Zamiast tego potrafimy wydać kupę pieniędzy na buty, kurtki, plecaki i namioty, które pozwolą Wam się do niej zbliżyć. Z górą nie spędzamy też długich godzin na rozmowach, pozwalających lepiej poznać jej pragnienia. Zastępujemy to lekturą przewodników, artykułów, studiowaniem map, czy robieniem kursów przewodnickich.


Wiem, że w tej chwili mogłoby się pojawić mnóstwo głosów mówiących mi, że przecież tylu ludzi na świecie ma większe problemy. Są tacy, którzy nie mają co jeść, gdzie mieszkać, co pić, nie mają rąk albo nóg. Wiadomo, "dzieci z Afryki" dobre na każdą okazję. Niech sobie tacy spróbują wyobrazić sytuację, w której nagle ktoś odbiera im miłość ich życia. Albo, jeśli mieli w życiu pecha, niech sobie taką sytuację przypomną. Niechby ktoś Wam tylko spróbował bąknąć coś o dzieciach z Afryki…


poniedziałek, 21 lipca 2014

Ten Beskid Mały to nieciekawy jest.

Dotychczas wydawało mi się, że moja niedawna niechęć do Beskidu Małego to kwestia młodzieńczej ambicji: ma się te nieco ponad 18 lat, więc chce się wyżej, dalej, dziczej. Beskid Mały zostawia się dopiero na potem, na kiedyś tam, kiedy będzie za mało czasu, pieniędzy i zdrowia, by jechać w jakieś ostrzejsze góry. By w końcu wybrać się tam dopiero na emeryturze lub nigdy. O tym, że się myliłem, dowiedziałem się wczoraj. 


piątek, 11 lipca 2014

Parę słów o tym, jak zabiliśmy literaturę.

Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Hemingwayem. Było to w gimnazjum i czytaliśmy "Starego człowieka i morze". Jako grzeczny chłopiec czytałem wszystkie lektury szkolne, więc i tą jakoś przetrawiłem. Gdy tylko skończyłem ostatnią stronę odetchnąłem z ulgą: "Boże, nigdy więcej tego gościa.".

Ostatnio przeczytałem zbiór jego 49 opowiadań, teraz jestem w trakcie czytania reportaży, a dalej w kolejce czeka "Komu bije dzwon" i "Zielone wzgórza Afryki". Uwielbiam to, jak pisał i ciągle zastanawiam się, dlaczego nasz system edukacji postanowił tak bardzo go skrzywdzić, wciskając biednym (tak, tu akurat łączę się z nimi w bólu) gimnazjalistom akurat "Starego". Skrzywdzić, bo wątpię, żebym sam sięgnął po niego ponownie, gdybym nie przeczytał na kilku zagranicznych portalach, że ten Hemingway to jednak fajny jest. Bo też czy ktoś z Was zapamiętał historię rybaka Santiago inaczej, niż jako jedne z najnudniejszych i najsmętniejszych pięćdziesięciu przeczytanych za życia stron? A mogło być zupełnie inaczej.

Opowiadania o Nicku Adamsie to chyba najbardziej autobiograficzne utwory Hemingwaya. Jest ich dwadzieścia cztery i w zbiorze, który czytałem znalazło się niestety tylko czternaście z nich. Autor przedstawił w nich życie głównego bohatera od czasów dzieciństwa, przez młodość spędzoną w Europie, aż po dni, w których sam dochował się potomka. Skupmy się na tych najwcześniejszych.

Hemingway opisuje życie chłopca jako podobne do tego, które sam prowadził, gdy był w jego wieku. Młody Adams przeżywa więc mnóstwo przygód będących spełnieniem marzeń każdego chyba chłopca: chodzi na polowania ze strzelbą, którą dostał od ojca, łowi ryby w górskich potokach, włóczy się z Indianami, jeździ na nartach. Gdy je czytałem, przypomniały mi się dawne czasy, kiedy to z zapałem pochłaniałem każdą stronę przygód Tomka Sawyera, z tą różnicą, że u Hemingwaya było odrobinę poważniej. Nie sądzę jednak, by ta odrobina przeszkodziłaby mi cieszyć się lekturą i wtedy, gdy byłem młodszy.

Mam wrażenie, że ludzie ustalający kanon lektur w polskich szkołach nie bardzo mieli pojęcie, co robią. Podejrzewam, że jedynym powodem, dla którego wybór padł na "Starego człowieka i morze" był fakt, że właśnie za niego Hemingway dostał Nobla. Ktoś tam gdzieś tam pomyślał, że będzie pięknie, gdy młodzież jak najwcześniej zapozna się z wiekopomnym dziełem, ktoś wyżej pomyślał, że to pięknie pomyślane i od tego czasu mamy Hemingwaya w gimnazjum.

Co przez to osiągnęliśmy?

Wybór między "Starym człowiekiem i morzem" a opowiadaniami o Nicku Adamsie przypomina trochę wybór między dwoma dziadkami, z których jeden cały czas powtarza Ci, że życie jest ciężkie, ale jakoś to trzeba ciągnąć, i, że tak w ogóle, to Ty jeszcze nic nie wiesz o życiu, ale się dowiesz, jak da Ci w kość. Drugi natomiast ciągle opowiada historie o tym, jak to w Twoim wieku polował, łowił ryby, włóczył się po lasach, jeździł na nartach i podrywał dziewczyny. Wiadomo, kocha się i szanuje obydwu, ale którego odwiedzałbyś chętniej?
Dawanie młodym do czytania "Starego człowieka i morza" jest jak zmuszanie ich od spotkania z tym pierwszym, żyjącym w swoim świecie. Nic więc dziwnego, że po przeczytaniu swojego pierwszego w życiu opowiadania Hemingwaya stwierdzają, że jest on zbyt oderwany od rzeczywistości i nie mają już ochoty do niego wracać. Tymczasem, być może wyglądałoby to inaczej, gdyby pozwolić im poznać go przeżywającego problemy podobne do ich własnych, szukającego odpowiedzi na podobne pytania i tak jak oni, szukającego swojej ścieżki w życiu.

Owszem, nie przeczytaliby wtedy wielkiego dzieła, jakim na pewno jest "Stary człowiek i morze" już w gimnazjum. Dostaliby jednak za to Hemingwaya takiego, jakiego byliby w stanie zrozumieć, i który rozumie ich życiowe wątpliwości. Być może dzięki temu, widząc, że da się z nim normalnie pogadać, zaczęliby później, w miarę dorastania, sięgać po następne jego dzieła. Aż wreszcie, mając swoje lata, zabraliby się za "Starego człowieka i morze".

Ale nie. Dajmy im lekturę, która ich znudzi, znuży i całkowicie zniechęci do dalszych spotkań z pisarzem. 
A potem płaczmy, że czytelnictwo w Polsce upada.


środa, 2 lipca 2014

Jak zacząłem pracować w Fanaberii.

Była połowa maja, szedłem zatopiony we własnych myślach ulicą Wita Stwosza. Nie pamiętam skąd ani dokąd, ani tym bardziej po co. Gdy byłem na wysokości ulicy Juliusza Ligonia, usłyszałem, że dostałem smsa. Musiałem się zatrzymać, bo telefon, zakopany w kieszeni pełnej różnego badziewia nie dał się wyciągnąć tak po prostu.

"Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że jako przyszły pisarz musisz choć przez jakiś czas popracować jako barman? Kalliope"

"Całkiem sensowne" - pomyślałem, ale nie bardzo wiedziałem, co to miało konkretnie oznaczać. Schowałem telefon i gdy tylko podniosłem wzrok, zauważyłem, że stoję przed bardzo popularną w Katowicach herbaciarnią - Fanaberią. W oknie widniała kartka z ogłoszeniem, że szukają pracowników. Wszedłem, zapytałem, "proszę przynieść CV".

Wymagane było tylko CV, ale nie mogłem się powstrzymać i nie napisać tego listu motywacyjnego. Tu co prawda podpisuję się fikcyjnym imieniem i nazwiskiem, ale zapewniam Was, że ten list naprawdę trafił do właścicieli Fanaberii, podpisany moimi prawdziwymi personaliami. Miłej lektury! :)



wtorek, 10 czerwca 2014

Niemoc twórcza.

- Kalliope, pomocy!
- Co się dzieje?
- Mam za dużo inspiracji.
- To źle?
- No tak, wiem, że Cię o nie prosiłem, ale tego jest po prostu zbyt wiele. Zupełnie nie wiem, za co zabrać się najpierw, ciągle przychodzi mi do głowy coś nowego.
- To znaczy?
- Chciałbym napisać coś o Hemingwayu, bo tydzień temu skończyłem czytać zbiór jego opowiadań, i naprawdę, no, rewelacja. Tylko, że ciągle mam nowe pomysły! Pomyślałem, że mógłbym napisać coś o moich snach, w których zawsze pojawiają się jakieś dziwne góry, albo o tym Piotrku, wiesz, co go poznałem dwa lata temu na Przegibku. Potem zaś przyszło mi do głowy, żeby zrobić jakieś opowiadanie o moim kolanie, potem jeszcze o frankfurterkach, o herbacie, o moich dziwnych przygodach z gimnazjum… Nie mówiąc już o wpisach na drugiego bloga, mam listę z chyba trzydziestoma tematami, ale mógłbym dopisać pięć kolejnych. Z jednej strony super, bo mam wrażenie, że mój mózg pracuje jak maszynka przerabiająca wszystko dookoła na teksty, ale z drugiej czuję się tak, jakby te pomysły już zaczynały mi ciążyć, bo nie wiem, od którego zacząć. Najchętniej pisałbym pięć tekstów jednocześnie.
- Dobra, będę dziś wieczorem, to jakoś to uporządkujemy. Masz tam jakąś dobrą herbatę?
- Pewnie, co powiesz na Lapsanga?
- Kurde, wszystko, tylko nie Lapsang! Przecież ta herbata capi boczkiem!
- To chyba mam tam jeszcze jakiegoś Earl Greya.
- Ok, widzimy się wieczorem.

I rozłączyła się.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Kalliope.



Weszła jak zwykle, cicho i zupełnie niespodziewanie. Stanęła przy biurku i spojrzała na nie z dezaprobatą. Odwróciłem wzrok od laptopa, na którym właśnie oglądałem "Utalentowanego pana Ripleya".
- Co to ma być?
Na biurku stały puste puszki po piwie, dwie brudne szklanki i dwa kieliszki.
- No bo w piątek był Maciek, wczoraj byłem cały dzień w robocie, a dziś totalnie mi się nie chce sprzątać… - zacząłem się tłumaczyć.
- Nie tak się umawialiśmy. Sam się przecież zaklinałeś, że dziś ruszy Twój nowy blog.
- …
- No, jazda. Wyłączaj to, rusz się i zrób porządek. Dobrze wiesz, że nie możesz się skupić na pisaniu, jak masz tu taki burdel.
Spojrzałem na nią jeszcze raz, robiąc taką minę, by wyglądać na jak najbardziej zmęczonego życiem. Ani trochę nie chciało mi się dzisiaj pisać. Ale ona tylko się roześmiała, ukazując przy tym swoje śnieżnobiałe zęby.
- Dobra, dobra, Szymuś, ty mi tu nie czaruj! Bierz się za sprzątanie!
Cóż było robić? Też się do niej uśmiechnąłem, wstałem i zacząłem zbierać puszki. W głębi duszy cieszyłem się, że przyszła i przerwała marazm upalnego, leniwego, niedzielnego popołudnia.

Kiedy już moje biurko i okolice zaczęły przypominać miejsce pracy, wyszedłem z pokoju, żeby zaparzyć herbatę. Odkąd zaczęła do mnie przychodzić, nigdy nie siadałem do pisania, dopóki na biurku nie stanął pełny czajnik, grzejący się nad podgrzewaczem i dwie (jedna dla mnie, druga dla niej) filiżanki. Nauczyła mnie, że w chwilach, kiedy trudno jest znaleźć odpowiednie słowa, najlepiej jest wziąć łyk herbaty i przeciągnąć się na krześle. Zawsze pomagało. Przy którejś z jej pierwszych wizyt zapytałem, dlaczego właściwie herbata. Przecież wszyscy wielcy pisarze tworzyli popijając najczęściej whisky i paląc cygara.
- Pewnie, też tak można. Tylko potem wygląda się, o, tak - odpowiedziała i podała mi fotografię przedstawiającą makabryczny widok. Na podłodze leżał w kałuży krwi siwowłosy mężczyzna. Twarz, rozgrzmocona strzałem z leżącej obok dubeltówki nie pozwalała na bliższe rozpoznanie.
- To Hemingway. Po dwóch dniach samotnego picia w piwnicy strzelił sobie w łeb.
- Nieciekawie. Szkoda go, naprawdę fajnie pisał - wyraziłem swój żal po pisarzu, którego tomik opowiadań właśnie kończyłem czytać.
- Możesz pisać jak Hemingway, proszę cię bardzo. Pić też możesz, ale tego lepiej ucz się od Chestertona.
Chesterton znany był bowiem z tego, że będąc gorliwym katolikiem, miał też bardzo przekorne podejście do alkoholu. Uważał, że niedziela nie może się udać bez pinty porządnego piwa. O ile dobrze pamiętam twierdził również, że każdy mężczyzna przynajmniej raz w roku powinien spić się do nieprzytomności.

Nalałem herbaty, pozamykałem w laptopie wszystkie okna, otwarłem One Note'a.
- Tylko zupełnie nie mam dziś pomysłu, o czym napisać.
- To może o mnie? - zaproponowała, uśmiechając się zalotnie Kalliope.

***

Bardzo podobało mi się w Kalliope to, że mimo swojego boskiego pochodzenia, miała w sobie też trochę tej dziewczęcej próżności, każącej wymagać, by wszyscy mężczyźni, których spotykała uważali ją za najpiękniejszą i najwspanialszą. Jednocześnie, w odróżnieniu od większości swoich sióstr była najbardziej do rzeczy. Tylko z nią dało się naprawdę fajnie pogadać, podczas gdy reszta szukała tylko uwielbienia dla siebie i tego, czym się zajmowały.

Ale kim tak w ogóle była Kalliope i jak się poznaliśmy?

Był wieczór, jakoś na początku kwietnia. Siedziałem wtedy nad tekstem na mojego pierwszego bloga. Szło mi ciężko, miałem wrażenie, że słowa, których używam są strasznie toporne i czytelnik zrezygnuje z dalszej lektury już po kilku zdaniach. Miałem już wstawać i iść coś przegryźć do kuchni, gdy nagle, tuż ponad moim ramieniem wystrzeliła czyjaś ręka, wskazując jeden z akapitów tekstu. Podskoczyłem, gdy niemal jednocześnie usłyszałem nad uchem damski głos:
- Hmmm… Weź zmień to "że" na "iż". Trochę mnie irytuje, jak ktoś używa "iż", ale jeszcze bardziej mnie wkurza, jak widzę "że" w trzech zdaniach pod rząd.
Obróciłem się i zobaczyłem stojącą nade mną dziewczynę. Musiałem mieć ciekawą minę, bo natychmiast wybuchła śmiechem.
Śmiała się jeszcze długo po tym, jak ja sam zapanowałem trochę nad swoim zaskoczeniem. Stała pośrodku mojego pokoju, zginając się co jakiś czas w pół i trzymając za brzuch. Była to blondynka ubrana w śnieżnobiałą tunikę, wspaniale kontrastują z jej pięknie opaloną skórą. Kiedy wreszcie się uspokoiła, zobaczyłem jej duże, wciąż rozbawione, brązowe oczy.
- Tak… bardzo fajnie, ale… - zacząłem i nie mogłem dokończyć. Najwyraźniej jednak cały wyglądałem jak jeden wielki znak zapytania, bo zaraz podała mi dłoń i przedstawiła się:
- Miło mi, Kalliope - wstałem, wyciągnąłem do niej swoją  i przyjrzałem jej się dokładnie. Wiedziałem, czyje to imię.
- Szymon. Kalliope? Ta Kalliope?
- Tak, ta. Cieszę się, że poznajesz.

Możecie wziąć mnie za naiwnego głupka, ale uwierzyłem. Sam się sobie dziwiłem; nie wiem, dlaczego tak łatwo to kupiłem. Może dlatego, że mówiła to z takim przekonaniem, a ja przez moje zmęczenie byłem już w stanie uwierzyć we wszystko? A może po prostu chciałem, żeby to była prawda? Zresztą, i tak nie miałbym serca wypraszać jej z domu w samej tunice, w końcu początek kwietnia był w tym roku bardzo chłodny.

Wiedziałem, że nie dam już rady skupić się na tekście. Zamknąłem więc laptopa i zapytałem, czy czegoś się nie napije. Poprosiła o herbatę, nad którą siedzieliśmy potem rozmawiając do późna. Miałem do niej wiele pytań, zaczynając oczywiście od tego, co robi w moim pokoju?
Okazało się, że moja pisarska amatorszczyzna została dostrzeżona nie tylko przez skromne, ale bardzo cenione przeze mnie grono czytelników.
Kalliope została do mnie przysłana prosto z Parnasu przez samego Apolla. Ponoć boski artysta dostrzegł moją wytrwałość w pisaniu.
- Widzisz, Apollo przyglądał ci się już od jakiegoś czasu. Nie myśl jednak, że samo to czyni cię już jakimś wyjątkowym. Apollo widzi każdego, kto zaczyna pisać, malować, śpiewać, grać na instrumentach, rzeźbić, czy tworzyć w jakikolwiek inny sposób. Prawda jest jednak taka, że większość tych ludzi wykrusza się po dłuższym lub krótszym czasie - jedynie garstka zostaje przy swoim, a jeszcze mniejsza część osiąga w swojej dziedzinie prawdziwe wyżyny. Dlatego też jeśli tylko zauważy, że ktoś już nie pracuje nad swoim zdolnościami, przestaje zwracać na niego uwagę. Gdy jednak widzi czyjąś nieustępliwość i upór
w ćwiczeniu warsztatu, przysyła mnie lub jedną z moich sióstr.
- I co wtedy?
- Mamy po prostu pomóc. Podpowiadamy, jakich użyć słów, nut, kolorów, gdzie przyłożyć dłuto czy pociągnąć kreskę. Takie rzeczy. W przypływie dobroci mogę nawet sprawdzić, czy nie ma ortografów, ale jak widzę, że komuś zaczyna bić, bo nagle został wielkim Artystą, to potrafię palnąć w łeb - zakończyła.
- No, to mi się podoba.
- Jesteś zainteresowany?
- Jasne, wchodzę w to - nie mogłem odpowiedzieć inaczej.
- Dobra, to powiem ci jeszcze, jak to wygląda z mojej strony. Cieszę się, że tyle zrobiłeś już sam. Wszystkie zapisane zeszyty, notesy, dzienniki, wpisy na blogu, jakieś wiersze chyba też pisałeś, to wszystko twoja praca i to zaprocentuje. To jednak nie wszystko. Jeżeli chcesz być pisarzem, musisz nauczyć się jeszcze wielu rzeczy.
- Na przykład jakich?
- Spokojnie, na wszystko przyjdzie czas. Póki co rób to, co robiłeś: pisz, kiedy tylko masz na to ochotę, a ja powoli będę ci pokazywać, o co w tym chodzi. Na razie mam dla ciebie tylko jedną sugestię. Może założyłbyś nowego bloga? Tyle, że tym razem nie podpisuj się imieniem i nazwiskiem, a wymyśl sobie jakiś pseudonim. Dzięki temu nie będziesz musiał trzymać się twardej rzeczywistości i zobaczysz, co się stanie z twoim pisaniem, gdy popuścisz trochę wodze wyobraźni. Myślę też, że będzie dobrze, jeśli nie będziesz narzucał sobie jakiegoś sztywnego kierunku, któremu będziesz podporządkowywał wszystko to, co napiszesz. Niech to będzie taka czysta, twórcza radość pisania.

Postanowiłem zrobić dokładnie tak, jak poleciła, choć z różnych przyczyn nastąpiło to dopiero teraz. Rozmawialiśmy tej nocy jeszcze o wielu rzeczach, Kalliope opowiadała mi między innymi o przygodach, które spotykały ją, gdy była przy pisarzach potrzebujących jej wsparcia. To ona na przykład podpowiedziała Kerouacowi (nie wiem, czy dobrze to piszę), żeby spędził zimę na szczycie Desolation Peak, po którym to pobycie napisał "Włóczęgów Dharmy". Ona też podsunęła Hemingwayowi pomysł, by spróbował odreagować swoje wojenne traumy opisując je w opowiadaniach, a Robertowi Gravesowi - podprowadzone swej siostrze Klio listy cezara Klaudiusza, dzięki którym powstała powieść "Ja, Klaudiusz".

Mimo, że odwiedzała mnie już kilka razy, wciąż często zastanawiam się, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Jednak gdy potem zastanawiam się nad tym, co ostatnio dzieje się w moim życiu, dochodzę do wniosku, że chyba tak.

Ale o tym następnym razem.