Była połowa maja,
szedłem zatopiony we własnych myślach ulicą Wita Stwosza. Nie pamiętam skąd ani
dokąd, ani tym bardziej po co. Gdy byłem na wysokości ulicy Juliusza Ligonia,
usłyszałem, że dostałem smsa. Musiałem się zatrzymać, bo telefon, zakopany w kieszeni
pełnej różnego badziewia nie dał się wyciągnąć tak po prostu.
"Oczywiście
zdajesz sobie sprawę, że jako przyszły pisarz musisz choć przez jakiś czas
popracować jako barman? Kalliope"
"Całkiem
sensowne" - pomyślałem, ale nie bardzo wiedziałem, co to miało konkretnie
oznaczać. Schowałem telefon i gdy tylko podniosłem wzrok, zauważyłem, że stoję
przed bardzo popularną w Katowicach herbaciarnią - Fanaberią. W oknie widniała
kartka z ogłoszeniem, że szukają pracowników. Wszedłem, zapytałem, "proszę
przynieść CV".
Wymagane było tylko
CV, ale nie mogłem się powstrzymać i nie napisać tego listu motywacyjnego. Tu
co prawda podpisuję się fikcyjnym imieniem i nazwiskiem, ale zapewniam Was, że
ten list naprawdę trafił do właścicieli Fanaberii, podpisany moimi prawdziwymi
personaliami. Miłej lektury! :)
Szanowni Państwo!
O tym, że
poszukujecie pracownika, dowiedziałem się, gdy przechodziłem obok Pańskiej
herbaciarni. Wszedłem zapytać o parę spraw i postanowiłem wysłać moje CV i list
motywacyjny. Wiem, że nie wymagacie tego drugiego, ale bardzo lubię pisać, więc
nie mogłem się powstrzymać.
Tak, lubię pisać.
Jestem jednym z tych frajerów, którzy myślą, że już za chwilę, po kolejnym
tekście dostaną listy od wydawców błagających, by mogli wydać moją powieść,
zbiór opowiadań, felietonów, wierszy, czegokolwiek. Oczywiście nie ograniczam
się do marzeń; robię wszystko, by taka sytuacja kiedyś naprawdę miała miejsce.
Dużo piszę, dużo czytam, szukam inspiracji, gdzie tylko mogę, próbuję
naśladować najznamienitszych pisarzy, którzy zaszczycili ten ludzki padół
swoimi dziełami. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się do nich dołączyć.
Tylko po co ja o tym
piszę? W końcu nie ubiegam się o pracę w "Dzienniku Zachodnim", tylko
w herbaciarni! Bardzo popularnej w Katowicach, dodajmy.
Otóż, proszę
Państwa, w tym szaleństwie jest metoda. Herbata bowiem nie jest dla mnie tylko
napojem, rozgrzewającym w zimowe wieczory czy chłodzącym w upalne letnie dni.
Wyznam Państwu w tajemnicy, że w moim przypadku herbata jest niezbędnym
elementem procesu twórczego.
To, że chcę zostać
pisarzem, dotarło do mnie już dawno. Kiedy byłem jeszcze w liceum, zaczytywałem
się w Hemingwayu, Kafce, Kerouacu, Becketcie i wielu innych. Wtedy też zaczęły
się też moje pierwsze pisarskie podejścia: prowadziłem dzienniki, wystartowałem
z kilkoma blogami, próbowałem pisać książki. Cały czas jednak czegoś mi
brakowało. Czegoś, co pomogłoby mi oderwać się od ziemi i poszybować wprost do
Parnasu, gdzie mógłbym szlifować swój styl pod okiem Muz, a każdy tekst oddawać
do boskiej korekty samemu Apollinowi.
Sytuacja była dla
mnie tragiczna. Podejmowałem wiele prób, napisania książek, wierszy, zakładałem
wiele blogów, niestety! Wszystko na nic. Za każdym razem, po postawieniu
zaledwie kilku wersów, moja wena uciekała równie szybko, jak się pojawiała.
Myślałem, że jestem zgubiony.
Powoli zaczynałem
się poddawać. Jednak jakkolwiek pisałem już coraz rzadziej, tak wciąż zarywałem
długie noce nad dziełami wielkich poetów, prozaików, dramaturgów i mówców. Były
one dla mnie jak narkotyk, i mówię to jak najbardziej dosłownie! Kiedy je czytałem,
marzyłem cały czas o tym, że kiedyś coś się wydarzy i będę godzien powiedzieć :
"Tak, panie Hemingway! Tak, panie Kerouac! Moje dzieła stoją dziś na tej
samej, wysokiej półce, co wasze!". Z drugiej strony, za każdym razem, gdy
budziłem się rano i podnosiłem bolący kark z książki, nad którą zasnąłem,
czułem w sercu dojmującą żałość, że to wszystko tylko ułuda i mrzonka. I że
znów, zamiast spędzić cały ranek nad maszyną do pisania, muszę wstać i rozłożyć
się na Stawowej z moimi szczotkami pucybuta. Taką bowiem pracę wykonywałem po
ukończeniu liceum.
Oczywiście,
próbowałem znaleźć lekarstwo na brak weny. Studiowałem dokładnie biografie
moich literackich bóstw, by dowiedzieć się, jak radzili sobie z podobnymi
dolegliwościami. I znajdywałem! Hemingway - alkohol i opium. Hunter Thompson -
meskalina, kokaina, LSD. Witkacy - peyotl, eter.
Ale nie mogłem.
Proszę bardzo, możecie nazywać mnie tchórzem, możecie wyśmiewać to, że mając
takie aspiracje nie byłem gotów złożyć swego nędznego życia na ołtarzu sztuki.
Bałem się jednak szaleństwa i że tak jak wymienieni zakończę swój żywot z
otwartymi żyłami albo z lufą w ustach.
Byłem bliski
rozpaczy, kiedy niespodziewanie nadszedł ratunek. Jeden wojskowy, zachwycony
zręcznością i dokładnością, z jaką wypolerowałem jego oficerki pewnego
deszczowego dnia, oznajmił mi, że niedaleko, na ulicy 3-go maja jego przyjaciel
prowadzi sklep kolonialny. Pracujący tam subiekt był niedawno zmuszony
zrezygnować ze stanowiska z uwagi na stan zdrowia, toteż poszukiwał kogoś na
jego miejsce. Zaproponował, żebyśmy się spotkali nazajutrz przy wejściu do
sklepu. Ucieszyłem się niezmiernie, gdyż z pensji pucybuta ledwo było mnie stać
na opłacenie czynszu za małą klitkę na poddaszu w kamienicy baronowej
Krzeszowskiej.
Stawiłem się na
miejscu o umówionej porze. Wojskowy przybył pięć minut później; razem
przeszliśmy pod szyldem z napisem "Sklep Wokulskiego, filia w
Katowicach".
Gdy tylko
przekroczyłem próg, uderzył mnie niesamowity zapach. Początkowo nie wiedziałem
co to, ale przez długą chwilę stałem wciągając nosem cudowny aromat.
Zaraz jednak się
otrząsnąłem - wiedziałem, że moje roztargnienie nie zrobi zbyt dobrego wrażenia
na moim przyszłym pracodawcy. Wojskowy przedstawił mnie Wokulskiemu,
opowiedział o moich zdolnościach. Ten pokiwał głową, powiedział, że skoro tak
mówi jego przyjaciel, to na pewno tak jest. Od zaraz przystąpił do pokazania
mi, na czym polega praca w sklepie. Poinstruował mnie, jak wypełniać
księgowość, jak używać wagi, jak postępować z co bardziej wybrednymi klientami.
Trwało to jeszcze kilka dni, aż w końcu zacząłem zostawać w sklepie sam.
Źródło niesamowitego
aromatu odkryłem dopiero na drugi dzień, kiedy Wokulski na chwilę wyszedł.
Zacząłem po kolei otwierać słoiki stojące na półkach i sprawdzać, czy to to. W
końcu się udało. Słoik był opatrzony napisem "Earl Gray". Z pierwszej
dniówki kupiłem sobie mały, ważący pięć gram woreczek tajemniczych jeszcze dla
mnie ziół.
Gdy tylko dotarłem
do mieszkania, rzuciłem się do kuchenki turystycznej, na której wszystko
gotowałem i postawiłem czajnik. Nie znałem jeszcze tajników zaparzania herbaty,
więc wrzuciłem do kubka dwie łyżeczki i natychmiast zalałem wrzątkiem. Gdy
tylko trochę ostygło, pociągnąłem łyk.
To było jak
pocałunek muzy.
Poczułem, jak
przyjemne ciepło obiega całe moje wnętrze, a moje usta i nozdrza wypełnia
wspaniały aromat, jak się później dowiedziałem, czarnej herbaty i bergamoty.
Natychmiast przyłożyłem usta i wypiłem od razu wszystko, po czym znów
postawiłem czajnik.
Tej nocy nie spałem,
jednak nie dlatego, że ślęczałem nad książkami. Tej nocy to ja byłem Twórcą.
Herbata krążąca w moich żyłach była tym, czego tak bardzo potrzebowałem:
tajemnicze zioło rosnące na dalekim wschodzie przywróciła mi siły twórcze.
Kiedy rano wychodziłem do sklepu, na moim biurku piętrzył się stos zapisanych
kartek. Kosz, który zazwyczaj zapełniony był zgniecionym papierem z zapisanymi
pierwszymi słowami książek, wierszy i dramatów tym razem stał pusty.
Od tego czasu
herbata stała się moim wieczornym rytuałem. Za każdym razem, kiedy zabieram się
za pisanie, muszę mieć przy sobie pełny imbryk herbaty. Nie mam żadnych
wątpliwości co do tego, że gdyby nie herbata, wciąż byłbym pogrążony w
rozpaczy, smutku, pozbawiony wszelkich nadziei na to, że świat kiedykolwiek o
mnie usłyszy. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że herbata uratowała świat
przed utratą wielkiego talentu, który niewątpliwie posiadam.
W sklepie
Wokulskiego pracowałem do kwietnia tego roku. Niestety, w połowie ubiegłego
miesiąca doszła do mnie przykra wiadomość, że Wokulski prawdopodobnie popełnił
samobójstwo, choć nie jest to potwierdzone. Faktem jest jednak to, że już od
początku kwietnia nie odebrałem żadnej korespondencji, jestem więc w stanie
uwierzyć w najgorsze. Człowiek, który przejął sklep po Wokulskim postanowił
mnie zwolnić, a na moje miejsce przyjął jakiegoś swojego krewniaka. Ceny zaś
podniósł do tego stopnia, że pucybut zdecydowanie nie może sobie na nie
pozwolić.
W związku z tym
możliwość pracy w Pańskiej herbaciarni traktuję jako osobiste wybawienie. Mam
nadzieję, że moje podanie zostanie rozpatrzone pomyślnie i będę mógł przysłużyć
się Fanaberii tak samo, jak przysłużyłem się Wokulskiemu, prowadząc jego
interesy w Katowicach.
Z poważaniem
Michał
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz