środa, 2 lipca 2014

Jak zacząłem pracować w Fanaberii.

Była połowa maja, szedłem zatopiony we własnych myślach ulicą Wita Stwosza. Nie pamiętam skąd ani dokąd, ani tym bardziej po co. Gdy byłem na wysokości ulicy Juliusza Ligonia, usłyszałem, że dostałem smsa. Musiałem się zatrzymać, bo telefon, zakopany w kieszeni pełnej różnego badziewia nie dał się wyciągnąć tak po prostu.

"Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że jako przyszły pisarz musisz choć przez jakiś czas popracować jako barman? Kalliope"

"Całkiem sensowne" - pomyślałem, ale nie bardzo wiedziałem, co to miało konkretnie oznaczać. Schowałem telefon i gdy tylko podniosłem wzrok, zauważyłem, że stoję przed bardzo popularną w Katowicach herbaciarnią - Fanaberią. W oknie widniała kartka z ogłoszeniem, że szukają pracowników. Wszedłem, zapytałem, "proszę przynieść CV".

Wymagane było tylko CV, ale nie mogłem się powstrzymać i nie napisać tego listu motywacyjnego. Tu co prawda podpisuję się fikcyjnym imieniem i nazwiskiem, ale zapewniam Was, że ten list naprawdę trafił do właścicieli Fanaberii, podpisany moimi prawdziwymi personaliami. Miłej lektury! :)


Szanowni Państwo!

O tym, że poszukujecie pracownika, dowiedziałem się, gdy przechodziłem obok Pańskiej herbaciarni. Wszedłem zapytać o parę spraw i postanowiłem wysłać moje CV i list motywacyjny. Wiem, że nie wymagacie tego drugiego, ale bardzo lubię pisać, więc nie mogłem się powstrzymać.

Tak, lubię pisać. Jestem jednym z tych frajerów, którzy myślą, że już za chwilę, po kolejnym tekście dostaną listy od wydawców błagających, by mogli wydać moją powieść, zbiór opowiadań, felietonów, wierszy, czegokolwiek. Oczywiście nie ograniczam się do marzeń; robię wszystko, by taka sytuacja kiedyś naprawdę miała miejsce. Dużo piszę, dużo czytam, szukam inspiracji, gdzie tylko mogę, próbuję naśladować najznamienitszych pisarzy, którzy zaszczycili ten ludzki padół swoimi dziełami. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się do nich dołączyć.

Tylko po co ja o tym piszę? W końcu nie ubiegam się o pracę w "Dzienniku Zachodnim", tylko w herbaciarni! Bardzo popularnej w Katowicach, dodajmy.

Otóż, proszę Państwa, w tym szaleństwie jest metoda. Herbata bowiem nie jest dla mnie tylko napojem, rozgrzewającym w zimowe wieczory czy chłodzącym w upalne letnie dni. Wyznam Państwu w tajemnicy, że w moim przypadku herbata jest niezbędnym elementem procesu twórczego.

To, że chcę zostać pisarzem, dotarło do mnie już dawno. Kiedy byłem jeszcze w liceum, zaczytywałem się w Hemingwayu, Kafce, Kerouacu, Becketcie i wielu innych. Wtedy też zaczęły się też moje pierwsze pisarskie podejścia: prowadziłem dzienniki, wystartowałem z kilkoma blogami, próbowałem pisać książki. Cały czas jednak czegoś mi brakowało. Czegoś, co pomogłoby mi oderwać się od ziemi i poszybować wprost do Parnasu, gdzie mógłbym szlifować swój styl pod okiem Muz, a każdy tekst oddawać do boskiej korekty samemu Apollinowi.

Sytuacja była dla mnie tragiczna. Podejmowałem wiele prób, napisania książek, wierszy, zakładałem wiele blogów, niestety! Wszystko na nic. Za każdym razem, po postawieniu zaledwie kilku wersów, moja wena uciekała równie szybko, jak się pojawiała. Myślałem, że jestem zgubiony.

Powoli zaczynałem się poddawać. Jednak jakkolwiek pisałem już coraz rzadziej, tak wciąż zarywałem długie noce nad dziełami wielkich poetów, prozaików, dramaturgów i mówców. Były one dla mnie jak narkotyk, i mówię to jak najbardziej dosłownie! Kiedy je czytałem, marzyłem cały czas o tym, że kiedyś coś się wydarzy i będę godzien powiedzieć : "Tak, panie Hemingway! Tak, panie Kerouac! Moje dzieła stoją dziś na tej samej, wysokiej półce, co wasze!". Z drugiej strony, za każdym razem, gdy budziłem się rano i podnosiłem bolący kark z książki, nad którą zasnąłem, czułem w sercu dojmującą żałość, że to wszystko tylko ułuda i mrzonka. I że znów, zamiast spędzić cały ranek nad maszyną do pisania, muszę wstać i rozłożyć się na Stawowej z moimi szczotkami pucybuta. Taką bowiem pracę wykonywałem po ukończeniu liceum.

Oczywiście, próbowałem znaleźć lekarstwo na brak weny. Studiowałem dokładnie biografie moich literackich bóstw, by dowiedzieć się, jak radzili sobie z podobnymi dolegliwościami. I znajdywałem! Hemingway - alkohol i opium. Hunter Thompson - meskalina, kokaina, LSD. Witkacy - peyotl, eter.
Ale nie mogłem. Proszę bardzo, możecie nazywać mnie tchórzem, możecie wyśmiewać to, że mając takie aspiracje nie byłem gotów złożyć swego nędznego życia na ołtarzu sztuki. Bałem się jednak szaleństwa i że tak jak wymienieni zakończę swój żywot z otwartymi żyłami albo z lufą w ustach.

Byłem bliski rozpaczy, kiedy niespodziewanie nadszedł ratunek. Jeden wojskowy, zachwycony zręcznością i dokładnością, z jaką wypolerowałem jego oficerki pewnego deszczowego dnia, oznajmił mi, że niedaleko, na ulicy 3-go maja jego przyjaciel prowadzi sklep kolonialny. Pracujący tam subiekt był niedawno zmuszony zrezygnować ze stanowiska z uwagi na stan zdrowia, toteż poszukiwał kogoś na jego miejsce. Zaproponował, żebyśmy się spotkali nazajutrz przy wejściu do sklepu. Ucieszyłem się niezmiernie, gdyż z pensji pucybuta ledwo było mnie stać na opłacenie czynszu za małą klitkę na poddaszu w kamienicy baronowej Krzeszowskiej.

Stawiłem się na miejscu o umówionej porze. Wojskowy przybył pięć minut później; razem przeszliśmy pod szyldem z napisem "Sklep Wokulskiego, filia w Katowicach".

Gdy tylko przekroczyłem próg, uderzył mnie niesamowity zapach. Początkowo nie wiedziałem co to, ale przez długą chwilę stałem wciągając nosem cudowny aromat.

Zaraz jednak się otrząsnąłem - wiedziałem, że moje roztargnienie nie zrobi zbyt dobrego wrażenia na moim przyszłym pracodawcy. Wojskowy przedstawił mnie Wokulskiemu, opowiedział o moich zdolnościach. Ten pokiwał głową, powiedział, że skoro tak mówi jego przyjaciel, to na pewno tak jest. Od zaraz przystąpił do pokazania mi, na czym polega praca w sklepie. Poinstruował mnie, jak wypełniać księgowość, jak używać wagi, jak postępować z co bardziej wybrednymi klientami. Trwało to jeszcze kilka dni, aż w końcu zacząłem zostawać w sklepie sam.

Źródło niesamowitego aromatu odkryłem dopiero na drugi dzień, kiedy Wokulski na chwilę wyszedł. Zacząłem po kolei otwierać słoiki stojące na półkach i sprawdzać, czy to to. W końcu się udało. Słoik był opatrzony napisem "Earl Gray". Z pierwszej dniówki kupiłem sobie mały, ważący pięć gram woreczek tajemniczych jeszcze dla mnie ziół.

Gdy tylko dotarłem do mieszkania, rzuciłem się do kuchenki turystycznej, na której wszystko gotowałem i postawiłem czajnik. Nie znałem jeszcze tajników zaparzania herbaty, więc wrzuciłem do kubka dwie łyżeczki i natychmiast zalałem wrzątkiem. Gdy tylko trochę ostygło, pociągnąłem łyk.

To było jak pocałunek muzy.

Poczułem, jak przyjemne ciepło obiega całe moje wnętrze, a moje usta i nozdrza wypełnia wspaniały aromat, jak się później dowiedziałem, czarnej herbaty i bergamoty. Natychmiast przyłożyłem usta i wypiłem od razu wszystko, po czym znów postawiłem czajnik.

Tej nocy nie spałem, jednak nie dlatego, że ślęczałem nad książkami. Tej nocy to ja byłem Twórcą. Herbata krążąca w moich żyłach była tym, czego tak bardzo potrzebowałem: tajemnicze zioło rosnące na dalekim wschodzie przywróciła mi siły twórcze. Kiedy rano wychodziłem do sklepu, na moim biurku piętrzył się stos zapisanych kartek. Kosz, który zazwyczaj zapełniony był zgniecionym papierem z zapisanymi pierwszymi słowami książek, wierszy i dramatów tym razem stał pusty.

Od tego czasu herbata stała się moim wieczornym rytuałem. Za każdym razem, kiedy zabieram się za pisanie, muszę mieć przy sobie pełny imbryk herbaty. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że gdyby nie herbata, wciąż byłbym pogrążony w rozpaczy, smutku, pozbawiony wszelkich nadziei na to, że świat kiedykolwiek o mnie usłyszy. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że herbata uratowała świat przed utratą wielkiego talentu, który niewątpliwie posiadam.

W sklepie Wokulskiego pracowałem do kwietnia tego roku. Niestety, w połowie ubiegłego miesiąca doszła do mnie przykra wiadomość, że Wokulski prawdopodobnie popełnił samobójstwo, choć nie jest to potwierdzone. Faktem jest jednak to, że już od początku kwietnia nie odebrałem żadnej korespondencji, jestem więc w stanie uwierzyć w najgorsze. Człowiek, który przejął sklep po Wokulskim postanowił mnie zwolnić, a na moje miejsce przyjął jakiegoś swojego krewniaka. Ceny zaś podniósł do tego stopnia, że pucybut zdecydowanie nie może sobie na nie pozwolić.


W związku z tym możliwość pracy w Pańskiej herbaciarni traktuję jako osobiste wybawienie. Mam nadzieję, że moje podanie zostanie rozpatrzone pomyślnie i będę mógł przysłużyć się Fanaberii tak samo, jak przysłużyłem się Wokulskiemu, prowadząc jego interesy w Katowicach.

                                                                                                                                     Z poważaniem
                                                                                                                                     Michał


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz